Pożegnanie z Kretą

9 września skończyła się moja umowa o pracę. Szefostwo, głównie dzięki rekomendacji hotelowego conciege Antone’a, zaoferowało mi stanowisko w mniejszym, bardziej przytulnym hoteliku na Lazurowym Wybrzeżu. Zgodziłem się. W związku z tym wyniknął pewien mały problem. We Francji oczekiwano mnie dopiero 16 września. Bez sensu wracać na tydzień do Polski, a tu na Krecie, nie miałem gdzie nocować. Musiałem kombinować. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł.
Czytając miejscowe gazety, a przynajmniej starając się je czytać (grecki to cholernie dziwny język), kilkakrotnie trafiałem na ogłoszenia o treści: „Poszukuję mężczyzny do prac przydomowych. Zagwarantowane wyżywienie. Możliwość zakwaterowania.”, coś w tym stylu. Miałem wątpliwości, czy ktoś zdecyduje się mnie przyjąć tylko na 7 dni, ale postanowiłem spróbować. Wziąłem ze sobą Markusa i jego samochodem pojechaliśmy pod kilka spisanych adresów.
Jadąc polną drogą przecinającą złotobrązowe pola, oślepiani przez słońce zachodzące za linię gór, wjechaliśmy na małą równinę obsadzoną drzewkami oliwkowymi. Tego dnia już trzecie odwiedzane przez nas miejsce. W oddali widać było duży kamienny dom, kilka budynków gospodarczych, jakiś skład. Podjechaliśmy pod same drzwi. Wyszła do nas szczupła, zadbana, opalona kobieta, w wieku około 35 lat. Miała na sobie kwiecistą, dopasowaną sukienkę z cienkiego, przewiewnego materiału. Dłonie ubrudzone mąką wycierała w kuchenną szmatkę. W upiętych włosach, w ciepłym świetle, charakterystycznym dla tej pory dnia, sprawiała wrażenie przyjaznej, szczęśliwej i opiekuńczej osoby. Jak się później przekonałem, nie wszystko się zgadzało.
Pochyliła się nieco i zajrzała do wnętrza samochodu. Markus wdał się z nią w rozmowę, a ja w tym czasie wgapiałem się w jej dekolt. Nie miała na sobie stanika. Długo przyglądałem się tej kobiecie i z każdą chwilą wydawała mi się bardziej atrakcyjna. Miała w sobie, w swojej mowie ciała, coś z typowej odpowiedzialnej i czułej mamy, jakąś umiejętność niezauważalnego okazywania troski, w tonie głosu, w gestach, w spojrzeniu, a jednocześnie lekkość, kokieteryjność i naiwność.
Z rozmyślań wyrwał mnie rozradowany głos Markusa.
- Chyba znaleźliśmy odpowiednie miejsce. – z zadowoleniem zatarł dłonie – Twój najlepszy obcojęzyczny przyjaciel właśnie załatwił ci siedmiodniowy pobyt z wyżywieniem w tym uroczym gospodarstwie w zamian za zrąbanie tamtej kupki drewna. -  wskazał na stojący w oddali stos – Nienajgorzej, nie?
Nienajgorzej, mając w pamięci, iż w dwóch poprzednich miejscach kategorycznie nam odmówiono. Poza tym na oko można było ocenić, że drewna jest mało i przy rąbaniu bynajmniej się nie nadwyrężę. Uśmiechnąłem się do Greczynki i skinąłem głową. Później wysiadłem z samochodu, z pomocą Markusa wypakowałem swoje rzeczy (nie było ich zbyt wiele), pożegnaliśmy się przyrzekając sobie dozgonną przyjaźń i Markus odjechał, pozostawiając po sobie wspomnienia oraz chmurę kurzu.
Dom był zadbany, jak i całe gospodarstwo. Podwórze obsiane przystrzyżoną, ciemnozieloną trawą (żeby miała taki kolor trzeba ją przy tutejszych upałach regularnie podlewać), budynki przemysłowe zadbane, odremontowane, żadnych śmieci, odpadków. Fasada domu czysta, wszędzie kwiaty, w powietrzu czuć było zapach ziół i lnianego płótna.
Zaraz po tym, jak się sobie przedstawiliśmy Lydia wprowadziła mnie do środka. Przeszliśmy krótkim korytarzem na tyły domu, mijając po drodze kuchnię. Nie można powiedzieć tradycyjną, raczej stylizowaną na tradycyjną, z drewnianymi ławami, woniejącymi nad kamienną kuchenką suszonymi ziołami oraz masywnym stołem, na którym leżała deska do robienia ciasta. Mój pokój znajdował się na poddaszu. Wchodziło się do niego nie po schodach, ale po drabinie. Puściłem panią domu przodem i zajrzałem pod sukienkę. Nie nosiła stanika, ale majtki jak najbardziej. Cóż za niekonsekwencja. W pokoju było wielkie łóżko stojące pod ścianą naprzeciwko okna wychodzącego na drogę, kilka szafek, jakiś dywanik. Przestronnie, jasno, bardzo przytulnie. Lydia z kurtuazją wymieniła ze mną kilka grzecznościowych zdań (ona mówiła po grecku, ja po „greckiemu”), dających mi do zrozumienia, że mam się czuć jak u siebie w domu i prosząc bym się rozgościł zeszła na dół. Podziękowałem i rozpakowałem swoje rzeczy. Robiło się ciemno. Położyłem się na łóżku. Podziwiając regularny wzór drewnianego gontu doszedłem do wniosku, że życie włóczęgi nie jest wcale takie złe, jeżeli tylko dane mu jest zawsze trafiać do takich miejsc jak to.   
Po godzinie poproszono mnie, abym zszedł na kolację. W tym domu jada się z całkowitą regularnością, co do minuty. Śniadanie 6 rano, obiad w południe, a kolacja o osiemnastej. Spóźnienia na posiłki to była jedna z niewielu rzeczy, które bardzo denerwowały Lydię. Dwadzieścia minut po osiemnastej do domu wszedł mężczyzna, Gelasios, mąż Lydii. Nie był w najlepszym stanie. Zataczał się i cuchnął alkoholem.
Przez całą kolację w powietrzu czuć było ogromne napięcie. Mąż bez przerwy wpatrywał się w talerz, a jego żona świdrowała go spojrzeniem. Zapytała, czy mu smakuje. On odpowiedział zwrotem, bardzo trudnym do przetłumaczenia, ale znanym mi z hotelu. Sprzątaczki często się nim posługiwały chcąc sobie dopiec. To była pochwała połączona z pewnego rodzaju niegrzecznością, coś w stylu „ujdzie, ale mogło być lepsze”. Lydia pokiwała ze zrezygnowaniem głową. Nie mogąc dłużej wytrzymać ciężaru tej chwili powiedziałem, że mi za to bardzo smakuje (nie kłamałem, bo mi smakowało) licząc, iż napięcie opadnie. Niestety.
Wstaliśmy od stołu. Podziękowałem i poszedłem do siebie.
Noc była spokojna. Rano obudziły mnie krzyki. Przez akustykę domu słyszałem każde słowo. Awantura dwójki małżonków, rozpoczęta z inicjatywy żony. Poszło o koszulę. Lydia uprasowała nie tą, o którą prosił ją Gelasios. On krzyczał: „Nie wiem o co ci chodzi”, a ona: „Nigdy nie doceniasz mojej pracy!”.
Zrozumiałem o co się tak naprawdę kłócą dopiero po kilku dniach. Gelasios jakiś czas temu miał wypadek, w których uszkodził sobie kręgosłup. Uznał wtedy, że nie jest już w stanie więcej pracować i przechodzi na emeryturę tzn. na utrzymanie żony. Jeszcze dziś, jak mówi, jest bardzo chory, żeby nie powiedzieć kaleki, co nie przeszkadza mu w tym, czym się obecnie zajmuje. Otóż codziennie rano, po śniadaniu wychodzi z domu, idzie do sąsiada i tam piją na umór. Wino ma na niego cudowny wpływ, ponieważ od razu od niego zdrowieje. Z radości tańczy, śpiewa i podczas obfitych ucz obrasta tłuszczem. Oczywiście do momentu aż nie wytrzeźwieje. Wtedy uraz powraca, a wraz z nim potrzeba opiekowania się Gelasiosem.
Chyba Lydii by to nie przeszkadzało, bo prowadzenie domu i plantacji oliwek sprawia jej dużą przyjemność, gdyby nie fakt, że Gelasios nie docenia tego, co ta dla niego robi. Nie słyszałem żeby choć raz za coś podziękował, ani za obiad, ani za uprasowaną koszulę, ani za wyczyszczone pantofle, ani za troskę, jaką – czemu się dziwię – nadal go obdarza.  Nawet zakłada mu co rano buty, bo ten, jak mówi, nie może się tak nisko schylać. Prócz tego, że jest leniwy nie ma także charakteru. Przemyka się po domu, jak szczur, kuląc się i uciekając za każdym razem kiedy żona zaczynała krzyczeć. Historia jak z gazety dla gospodyń domowych, szkoda tylko, że prawdziwa.
Gdy głosy ucichły, zszedłem na dół. Zobaczyłem Lydię siedzącą w progu drzwi wejściowych. Ocierała łzy z policzków. Nie powinienem tego robić, ale odruchowo podszedłem do niej i objąłem ją ramieniem. Miała skórę przyjemną, delikatną w dotyku. Odtrąciła moją dłoń i wbiegła do domu.  Nie zdziwiło mnie to. Cóż, w końcu jestem obcy, nie powinienem się wtrącać. Oparłem głowę o framugę. Czułem się niewyspany, była 5 rano. Zazwyczaj nie wstaję o tej porze. Przysypiając przesiedziałem tak kilkanaście minut. Usłyszałem za sobą kroki. Lydia przyniosła dwa talerze z jajecznicą. Jeden dla mnie drugi dla siebie. Usiadła obok i zjedliśmy wspólnie posiłek. Nie odzywaliśmy się do siebie, ale było bardzo miło.
O szóstej postanowiłem wziąć się za rąbanie drewna. Nie ma lekko trzeba zapracować na ciepłą pierzynkę i smaczne obiadki. W szopie znalazłem siekierę i kota. Kota wielkiego, jak moja torba sportowa. Generalnie jak to kot lubi tylko jeść i spać, dzięki temu osiągnął niebagatelną wagę dziesięciu kilogramów, a nazywa się naprawdę uroczo, Kaligula. Podczas, gdy ja rozbijałem na kawałki kolejne kloce, on z bezpiecznej odległości rozciągnięty na parapecie jednego z okien w pobliskim budynku przyglądał mi się z pogardą. Mój jedyny męski towarzysz na najbliższe siedem dni. 
Po kilku godzinach, tuż przed obiadem przyjechała do Lydii jej przyjaciółka, o imieniu tak trudnym do wypowiedzenia, że musiałem je skrócić. Wyszła Iza. Bardzo żywiołowa i wesoła kobieta. Za każdym razem, gdy ich śmiech docierał do nas Kaligula nadstawiał uszu i z typową dla siebie pogardą komentował ich wesołość przeciągłym ziewnięciem.
Wybiło południe, czas na obiad. Przechodząc korytarzem w stronę łazienki minąłem dziewczyny siedzące w kuchni. Szczebiotały jak dwie nastolatki. Zerknęły na mnie. Pożerając wzrokiem zmierzyły od stóp do głów, a kiedy zorientowały się, że to widzę wybuchnęły nerwowym śmiechem. Miło, podobam się im. Postanowiłem nastroszyć piórka. Wszedłem do łazienki, zdjąłem koszulkę i przyjrzałem się sobie w lustrze. Trochę spuchłem od tego rąbania. Do kuchni wszedłem bez koszulki, a co. Niech sobie popatrzą na moje mokre od potu mięśnie. Czekał na mnie smaczny obiad i dwie zmieszane kobiety. Tak sobie pomyślałem może to nietakt, siadać do obiadu bez t-shirtu, ale później zmieniłem zdanie. Wyglądały bardziej na zaskoczone niż zniesmaczone. Kiedy przywykły do obecności półnagiego mężczyzny przy stole zaczęliśmy całkiem miło i swobodnie rozmawiać. Iza bez przerwy chwytała mnie za ramię i pytała: „Ile ma w obwodzie ta potężna ręka?”. Coś tam odpowiadałem, a ona po chwili robiła to samo. Można śmiało założyć, że te liczby wcale jej nie interesowały. Za to czerpała sporo przyjemności z dotykania mnie tu i tam. Dalej była klatka piersiowa, udo… a później musiała jechać do domu. Lydia nie była tak odważna, jak jej koleżanka. Przy niej wydawała się cicha i nieśmiała. Zamieniliśmy tylko kilka zdań.
Każdy dzień był podobny do poprzedniego. Starałem się pocieszyć Lydię po porannej kłótni z mężem, później wspólne śniadanie, po nim rąbałem drewno do południa, następnie przyjeżdżała Iza i w troje rozmawiając i żartując jedliśmy obiad. Dalej praca do siedemnastej, kąpiel, nieprzyjemna kolacja z Gelasiosem, dwie, trzy godziny nic nie robienia i spać. Ostatni dzień był inny. Lydia pokłóciła się z mężem nie na żarty. Niby o nic, ale zawsze miedzy wierszami chodziło o to samo. Brak czułości względem niej i brak szacunku dla  jej pracy. Zazwyczaj schodziłem na dół, przytulałem ją, coś mówiłem, ona przestawała płakać i jakoś się to wszystko rozchodziło po kościach. Tym razem nie mogła się uspokoić. Nie wiedziałem co robić. Nigdy nie wiem, co robić kiedy kobieta płacze. Pomyślałem sobie, że może powinienem jej coś podarować. Kupić kwiaty? Gdzie? Najbliższy sklep jest pół godziny jazdy stąd. Po krótkim namyśle wpadłem na taki pomysł, że zrobię te kwiaty samodzielnie, z papieru.
Dawno temu, kiedy byłem jeszcze bardzo mały miałem podręcznik orgiami, który dostałem na urodziny. Z upodobaniem składałem różne rzeczy z kolorowych kartek. Przywołałem z zakamarków pamięci sposób na zrobienie kwiatu podobnego do lilii. Wyciągnąłem z torby skoroszyt i w dziesięć minut wyskładałem cały bukiet. Łodyżki do kielichów dorobiłem ze zrolowanego papieru. Wyglądało całkiem nieźle.
Wręczyłem Lydii efekt mojej kreatywnej pracy puszczając do niej oko. Uśmiechnęła się przez łzy i ponownie rozbeczała.
- Dlaczego znowu płaczesz? – zapytałem.
- Przez ciebie. – odpowiedziała smarkając w chusteczkę.
- Zrobiłem coś nie tak?
- Nie. To ze wzruszenia. – wytarła nos o rękaw bluzki – Ta marna imitacja naręcza kwiatów jest najpiękniejszą rzeczą, jaką dostałam od lat.
- Wcale nie marna! – broniłem się -  Zobacz, jakie są praktyczne. Można je na przykład wstawić do flakonu i nigdy nie zwiędną.
Wziąłem stojący pod ręką pusty słoik i włożyłem do niego bukiet. Chwilę potem z łodyżek spadły wszystkie kwiaty. Roześmieliśmy się i od razu zrobiło się lepiej. Tak niewiele potrzeba by rozśmieszyć kobietę. Reszta dnia przebiegła rutynowo, aż do nocy.
W czasie upałów piję dużo wody. To normalne, każdy pije dużo wody. Jak w zegarku codziennie budziłem się przed dwunastą i schodziłem na dół do kuchni. Tym razem otworzyłem oczy i zobaczyłem, że ktoś siedzi na brzegu łóżka. W pierwszej chwili naprawdę się przestraszyłem, ale w świetle księżyca wpadającym przez okno rozpoznałem spokojną, uśmiechniętą twarz Lydii. Trzymała w ręku szklankę.
- Dla ciebie. – powiedziała.
Wziąłem od niej naczynie i postawiłem na szafce.
- Dziękuję. – odpowiedziałem zaspanym głosem. Niezachwianie troskliwa kobieta. Kiedy ktoś jest wobec ciebie tak opiekuńczy to zawsze bardzo miłe.
Lydia nie kwapiła się do odejścia. W ciszy bawiła się swoją ślubną obrączką.
- Może położysz się obok mnie. – zaproponowałem – Trochę dziś chłodno. Zmarzniesz w tej piżamce. – to oczywiście nie prawda. Było gorąco i parno.
Po chwili wahania, odłożyła obrączkę na mebel, tuż obok szklanki wody.
- Chętnie. – powiedziała z ulgą, jakby czekała na zaproszenie.
Okryłem ją kołdrą i przytuliłem. Była rozpalona, jak żarzący się węgiel. Pachniała jaśminem i kuchennymi ziołami. Bliskość ciała Lydii, jej pośladki ocierające się o moje krocze doprowadziły mnie do wzwodu. Nie mogłem tego powstrzymać. Pragnąłem się z nią kochać. Mój sterczący penis, przez materiał, obijał się o jej pupę. Z każdą chwilą narastało we mnie seksualne napięcie, chęć wejścia w nią, potrzeba zespolenia. Kiedy poczułem dłoń Lydii na moim członku, kiedy ściągnęła ze mnie bokserki, objęła go troskliwe dłonią, z czułością, delikatnie obciągała napletek, kiedy gładziła moje podbrzusze, przyjemnie opuszkami palców pieściła moją mosznę, i przede wszystkim, kiedy widziałem, że czerpie z tego przyjemność, byłem bliski szczytowania, ale powstrzymałem się, odsunąłem jej rękę i zacząłem ją rozbierać. Ściągnąłem górę, która skrywała dwie niewielkie, jędrne piersi. Pod moimi ustami sutki stwardniały, a całe ciało pokryła gęsia skórka. Dawała mi do zrozumienia, że się jej podoba, ale  to nie było to sekretne miejsce. Gdy musnąłem wargami szyję Lydii, ta jęknęła, a całe ciało wygięło się w strunę. Bezwiednie rozłożyła, zaciśnięte do tej pory uda, a ja ułożyłem się miedzy nimi. Penisem ocierałem się o przemoknięty do suchej nitki materiał, jednocześnie pieszcząc czułą, smukłą szyję. Całowałem ją, lizałem, przygryzałem, ssałem, ciało Lydii z każdą kolejną pieszczotą prężyło się i drżało z rozkoszy. Dłonie powędrowały w dół. Ściągnęła spodnie od piżamy, chwyciła moją rękę i położyła na swoim wilgotnym wzgórku. Musnąłem łechtaczkę, zszedłem niżej i prześliznąłem się po wargach sromowych. Czułem jakie były nabrzmiałe, jak rozchyliły się zapraszając do środka. Zatopiłem w niej palec. Pulsowała w rytm bicia serca. Subtelnie, prawie niezauważalnie. Wsunąłem się głębiej i wtedy jej wnętrze gwałtownie zacisnęło się na mnie.
Rozwarłem szerzej uda Lydii i wszedłem w nią główką penisa. Westchnęła tłumiąc w sobie jęk rozkoszy. Docisnęła moje usta do szyi, a ja posłusznie, ponownie, zacząłem ją pieścić. Każdy pocałunek, każda czułość sprawiała, że wnętrze Lydii zaciskało się na mnie, w szczelnym, mocnym uścisku, jakby istniała magiczna ścieżka między powabną smukłością za uchem i przyjemnym, ciepłym, mokrym miejscem tam na dole. Czułem jak całe ciało pręży się i przywiera do mnie, jak prosi żebym wszedł w nią głębiej. Nie chciałem tego, ponieważ wiedziałem, że chwilę później, kiedy tylko znajdę się w środku będę miał orgazm, a chciałem odwlec tę chwilę jeszcze trochę. Nacieszyć się pożądaniem i buzującą w naszych żyłach adrenaliną, transem, hipnozą dwójki pragnących siebie ludzi. Wtedy usłyszałem ciche „proszę…”, wyszeptane w taki sposób, jakby to było najbardziej intymne, najgłębsze, najbardziej podniecające wyznanie pożądania na świecie. Wsunąłem się w nią ciasną,  czułem tą najdoskonalszą przyjemność zawierającą się w przełamywaniu sprzeciwu ciała Lydii, definicji ukrytego „tak” w niepewnym , opacznym „nie”, potem silne, miarowe pulsowanie oraz szereg ostrych igieł wbijających się w moje barki. Lydia drżała, wtulała się we mnie starając się opanować spazmy szczytowania, podczas, gdy ja wypełniałem ją nasieniem, ledwo obecny, porażony siłą orgazmu. Chciałem ułożyć się obok niej, dać wytchnienie od ciężaru mojego ciała, ale ona przytuliła mnie mocniej szepcząc „śpij”. Nie sprzeciwiałem się. Zasnąłem.

Rano obudziło nas zawodzenie dobiegające z dołu.
- Lydiaaa… Lydiaaa…. Lydiaaa…
Lamentował jej mąż Gelasios,  wspierany przez kota Kaligulę, który za każdym razem kiedy ten zaczynał nawoływać, rozdzierał niemiłościernie paszczę i wydawał z siebie nieznośnie dla ucha skrzekomiałknięcia.
- Zamknij się durny kocie! – krzyknął – Boże, kto mi dzisiaj założy buty! – rozpaczał, jak dziecko.
No tak, to rzeczywiście jedyna rzecz, którą powinien się teraz martwić. Nie tym, że jego żona właśnie gdzieś zniknęła choć od wielu, wielu lat, ani razu nie budził się samotnie.
Chwilę później zobaczyliśmy go idącego w domowych bamboszach w stronę domu sąsiada. Nałóg nie sługa. Trzeba się było napić.

Te słowa piszę już z Francji siedząc na hotelowym balkonie w moim nowym miejscu pracy. Pode mną rozpościera się widok na całe miasteczko, dalej czysta plaża i turkusowe morze. Życie jest piękne.

Komentarze